poniedziałek, 30 września 2019

Ależ drobiazg...



Znacznik linii książki - takim oto napisem oznaczono pudełko z tymi blaszanymi drobiazgami. Zakładki mają formę klasycznych spinaczy, aczkolwiek są płaskie i od spinaczy mniejsze i delikatniejsze. Jak nazwa przedmiotu wskazuje - zakładką zaznaczyć można nie tylko czytaną stronę, ale i wskazać linijkę, na której przerwano lekturę.
Wykonanie zakładek jest idealne. Blaszka nie kaleczy palców, dobrze się ją trzyma, a zakładanie strony przychodzi z łatwością. Opakowanie, w którym dostałam zakładki wykonane z tektury po recyklingu. Trafiony urodzinowy prezent od przyjaciół.

środa, 25 września 2019

Blaszane smoki

 
Komplet czterech blaszanych zakładek z wizerunkami smoka, to kolejna chińska seria w mojej kolekcji. Dzięki wymianom kolekcjonerskim do blaszanego zestawu dołączyły fragmenty innych serii: pagody, wachlarza i smoków ubarwionych.

Blaszki są delikatne, cienkie i ostre na krawędziach. Źle się je trzyma i niewygodnie używa, dlatego ich funkcja jest wyłącznie kolekcjonerska.

piątek, 20 września 2019

Jakość zweryfikowana

 

Zdobycie azjatyckiej zakładki kilkanaście lat temu było wręcz przeżyciem metafizycznym. Dzisiaj chińskie bibeloty to bóstwa pomniejsze i/bo łatwo dostępne aczkolwiek rozróżnić by wypadało te, których tylko miejscem produkcji są Chiny od tych, które wpisują się w kulturę kraju. 

Pierwsze zakładki chińskie, które trafiły do mojej kolekcji, to seria malowanych na drewnie cudeniek  umieszczonych w pięknym etui - w osobnej kieszonce każdy egzemplarz. Z zestawu emanuje słodki aromat, może farby, może impregnatu - na pewno nie jest to zapach charakterystycznego dla chińskich produktów plastiku.

Sprostowanie:
Zakładki są ze sklejki, pomalowane niedokładnie, jeden egzemplarz odłamany. Etui składa się z kartki papieru krzywo przymocowanej do okładki oklejonej tkaniną. Kieszonki, to folia, na dodatek przyklejona odwrotnie do napisu (pieczątki) - tak, że zakładki z nich wypadają. Pachną klejem i sklejką.
***
Pamiętam, że byłam zachwycona tymi zakładkami, gdy zakupiłam je 15 lat temu. Dziś uważam, że to tandetne wykonanie nie zasługiwało na swoją cenę. Szkoda.



niedziela, 15 września 2019

Lekcja muzealna




Docenienie pewnych rzeczy, osób, sytuacji przychodzi wraz z życiowym doświadczeniem.
Gdy kilkadziesiąt lat temu, na wycieczce szkolnej, wychowawca klasy mojego męża powiedział chłopakom, że po nastoletniej fascynacji punk rockiem i metalem, przyjdzie czas na jazz, to śmiali się, że nigdy w życiu. Miłe dzisiaj te wspomnienia przy podwójnym espresso i dźwiękach EABS.
Zwiedzając w podstawówce sale pszczyńskiego Muzeum Zamkowego nikt nie myślał, żeby oglądać stare wazy i nocniki, tylko żeby wykonać jak najdłuższy ślizg po posadzce w wielkich ochronnych papuciach.
Efekt nieudolnej edukacji kulturalnej był taki, że wchodząc do jakiegokolwiek muzeum czułam się koszmarnie nie na miejscu. Dlatego postanowiłam naszą córkę oswoić ze sztuką, gdy była całkiem mała, przy czym skorzystaliśmy na tym wszyscy w rodzinie.
Muzea odwiedzamy kilka razy w roku, nie tylko w czasie letnich wyjazdów, ale i w zwykły weekend, w naszych zwykłych śląskich miastach.
Same muzea zasługują na osobny wpis na blogu, ponieważ zakładek tematycznych w kolekcji mam bardzo dużo. Dlatego dziś - w tym ogólnym wpisie - umieszczam zakładkę zrobioną przez moją teściową - mamę Basię. Zakładka jest trójwymiarowa, stylizowana na dzieło sztuki, a prezentuje obraz Marii Lepszy o tytule "Co dalej...". Miniatura obrazu wycięta została z reklamowego folderu.

wtorek, 10 września 2019

Romantyczne antydepresanty

 

Lekturę literatury romansowej i romantycznej, traktuję głównie jako literacki antydepresant. Przydaje się zwłaszcza w długi zimowy niedzielny wieczór, gdy podświadomość  krąży wokół kolejnego tygodnia życiowego kieratu. Przydaje się do wystornowania zapisów myślowych, gdy głowa ciężka od kont księgowych i zestawień. Pochopnie jednak sądzić nie należy, że gdy romans to jakikolwiek bądź. Niestety, im więcej przeczytanych, tym większe wymagania. Im więcej przeczytanych, tym trudniej uwierzyć na jakie banały i nudy marnuje się celulozę.

Przeczytane książki oceniam na portalu biblionetka.pl. Oceny wystawiam jedynie na potrzeby własne, a moim kryterium oceniania jest zwyczajna przyjemność z czytania. Co mi po tym, że "Wichrowe wzgórza" zaliczane są do arcydzieł literatury romantycznej (i dramatycznej), skoro męczyłam się strasznie i przyjemności z lektury nie było żadnej.
 
"Biegając boso" Amy Harmon  dałam najwyższą notę, ale tuż obok tak samo oceniłam "Nieznanemu bogu" Steinbecka. Wiadomo, że drugi tytuł, to arcydzieło, a o pierwszym słyszał mało kto, ale przyjemność z czytania była taka sama...
 
Wypożyczając kiedyś z biblioteki podrzędny romans, który wcześniej zamówiłam elektronicznie (czyli mogłam teoretycznie nie do końca wiedzieć co takiego zamawiam)  pani bibliotekarka zapytała mnie, czy mam świadomość co wypożyczam. Roześmiałam się i zapytałam, w czym lepsze są sztampowe kryminały Katarzyny Bondy, czy (przepraszam, według mnie nudne) horrory Stephena Kinga od tych tu romansideł?
 
Poza tym cała moja wiedza o średniowiecznej Anglii i Szkocji (podbojach Wilhelma Zdobywcy, życiu w zamkach, daninach);  o dziewiętnastowiecznym Londynie (tytułach arystokratycznych, zasadach dziedziczenia, klubach, balach debiutantek, modzie, konwenansach towarzyskich); o ludzkiej historii Stanów Zjednoczonych (konfliktach, trudach życia, wojnie secesyjnej)  - pochodzi właśnie z romansów.

Dzisiejszemu wpisowi towarzyszy zakładka zrobiona przez moją teściową - prezent urodzinowy z 2013 roku. Na niej twarze bohaterek romansów: wytrwałych heroin z gorącej Georgii i delikatnych debiutantek w czasie sezonu u Almack'a.




czwartek, 5 września 2019

Kolorowych snów...



Z Ewą znałam się ze spotkań w przedszkolu, na placu zabaw, z bibliotecznych imprez i ze szkolnych zebrań rodziców. Przegadałyśmy niejedną powrotną drogę, nie umiejąc się rozstać, bo tyle codziennych spraw było do obgadania. Wydawało się, że nasza znajomość miała potencjał, ale miałyśmy świadomość, że nie sztuka wziąć kolejnej przyjaźni w swoje życie, gdy nie starczy w nim czasu na dbanie o nią.
Okoliczności losu sprawiły jednak, że czas się znalazł -  w odstawkę poszło to co mało istotne, a przyjaźń rozkwitła, szkoda tylko, że w tak smutnym czasie.
Wracając z jednego z zebrań, rozmawiając o zwyczajnych problemach szkolnych naszych dzieci, Ewa powiedziała mi, że jest chora. Czekało ją kilka trudnych miesięcy walki z chorobą. Pamiętam każde słowo, które padło tego wieczoru, każdy uścisk, każdą łzę... Każdy krok zrobiony przeze mnie po schodach, gdy zapłakana wchodziłam na ósme piętro, próbując się uspokoić przed wejściem do domu. Moja droga po schodach trwała "kilka miesięcy", ale na finiszu byłam pełna nadziei, że Ewa wygra, że da radę, tylko trzeba siły, wiary i wsparcia.
***
Dlaczego do tak smutnej opowieści dołączam zakładki z miśkami Haribo?
Bo Ewa uwielbiała miśki. Wspominała kiedyś, że będąc małą dziewczynką robiła miśkom z pudełek po zapałkach łóżeczka wyściełane watą. Jej mama, widząc to, zwracała uwagę, że Ewa nie szanuje jedzenia, słodyczy, i że więcej miśków nie dostanie.  
***
Miśkowego snu Ewo!